kogoś znał gdzieś i widywał, ale nazwiska przypomnieć sobie nie mógł.
Już miał wyrzec się odgadywania go, gdy spierając się na lasce, powstał ów nieznajomy-znajomy i zwolna zbliżać się zaczął z nieśmiałością ku niemu.
Jakiś ruch czy postawa nagle Jordanowi przypomniały nazwisko... Filipa Żyrmuńskiego. Przed kilku laty bywał on często u Floryana, i wyróżniał się od zwykłego jego towarzystwa usposobieniem poważniejszem, głębszem uczuciem życia i obowiązków. Jordana to zbliżyło do niego, lubił z nim mówić. Sprzeczali się zawsze, bo p. Filip miał pewne zasady i prawdy, w które wierzył mocno, a Jordan był nieprzezwyciężonym sceptykiem. Było to równie w jego umyśle jak w temperamencie.
Filip, wiedział o tem Klesz, znikł był z kraju zostawiając w nim młodą żonę. Różne wieści chodziły o jej losach..
— Filip! — zawołał Klesz wstając.
Smutnym głosem potwierdził to zbliżający się i ręce sobie ścisnęli.
— Że ja się tu znajduję — rzekł Żyrmuński — to, nie dziwna, ale ty panie Jordanie.
— Nie z własnej woli — odparł Klesz. — Jak się to stało żem i ja wywędrował — długoby opowiadać było. Powiem ci tylko, że p. Floryan jest tu, wytłómaczy ci to może.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/58
Ta strona została skorygowana.