sztą był to gentleman i rozmowę miał bardzo przyjemną.
Gdy Jordan prowadzący Filipa z sobą ukazał się we drzwiach, gospodarz nie odrazu go poznał — lecz przypomniawszy sobie okazał wielką radość. Inni goście spojrzeli zukosa na intruza, Nabab i hrabia przywitali go zimno, Myśliński skłonił się zdaleka.
Największe jednak i nieprzyjemne wrażenie zrobiło przybycie p. Filipa na Cymerowskim, który pobladł, zesztywniał, skrzywił się i zszedł na drugi plan — zasuwając się do kąta.
Jordan tymczasem, znajomy wszystkim gościom, zbliżył się do nich zastępując gospodarza, który zajął się Filipem.
Cymerowski wziął w rękę kapelusz swój i rękawiczki nakładał zabierając się do wyjścia, chociaż wprzód nie okazywał do tego ochoty. Postrzegłszy to p. Floryan poszedł mu szepnąć aby pozostał.
— Nie mogę, prawdziwie nie mogę — odparł Cymerowski z jakiemś zakłopotaniem, które nie uszło uwagi gospodarza. — Człowiek ma tyle na głowie.
Zająknął się i szepnął do ucha p. Floryanowi:
— Panowie z tym panem (wskazał na Filipa) dawno się już znają?
— Z kraju jeszcze — rzekł Floryan wpatrując się w niego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/66
Ta strona została skorygowana.