Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/72

Ta strona została skorygowana.

najczęściej na nich kończył, zjadając jak dzieci z ciast wielkanocnych rodzynki cykatę z placka.
Wśród przechadzek raz pominął był przystrojną bardzo, skromnie ale starannie ubraną — panienkę czy też młodą osobę, która mu się pilno przypatrywała. Półuśmieszek skromny ale wyraźnie zarysowany drgnął na jej ustach.
P. Floryan postrzegł, że była to blondyneczka, z oczyma niebieskiemi, dosyć słusznego wzrostu, czysty typ saski. Zaintrygował go uśmiech.
Przesunęła się krzyżując z nim raz jeszcze, z tym samym zagadkowym twarzy wyrazem. Szła słuchać muzyki na terrasie, przez prostą ciekawość p. Floryan pociągnął za nią.
Siadła przy stoliczku, rozkazując sobie podać kawy, a że w bliskości miejsce się znalazło próżne, znudzony nasz wygnaniec zajął je, — żądając herbaty.
Kobieta dostrzegła to zaraz, zarumieniła się i — wymagała tego przyzwoitość, zaczęła unikać wejrzeń ciekawych natrętnego sąsiada. Było to widocznem, lecz brała się do tego czy bez przekonania, czy tak niezręcznie, że co chwila spotykały się wzroki, poczem kobieta z oczyma uciekała co najprędzej do swej filiżanki.
Floryan pił bardzo brzydką herbatę powoli i siedział.
Muzyka warczała i huczała.
Niewiasta dobyła z torebki sakramentalną