szność, bo sposób życia, wydatki, przyjęcia gości, świadczyły o zamożności. Tak im się zdawało. Jordan utyskiwał na nieopatrzność. Ta była w istocie wielka — Małdrzyk się zawsze miał za dziedzica znacznego majątku, a nie przypuszczał żeby wygnanie to potrwać miało długo. List siostry na chwilę go zmięszał, ale już trwoga ta przeszła.
Dobrego serca i chętny dla drugich, równie jak folgujący sobie, p. Floryan przebąkiwał już o tem, że Cymerowskiemu należałoby dopomódz do rozszerzenia jego handelku bielizną, na co niewiele miało być potrzeba, a Filipowi założyć pracownię fotograficzną, któraby przy stosunkach z polonią, mogła mu zapewnić utrzymanie.
Nie zaprzeczał Małdrzyk, że Cymerowski był trochę szachraj i filut, ale przypisywał to jego położeniu i właśnie dla tego pomagać mu chciał, aby go na drogę poczciwszą wprowadzić. Dla Filipa zaś chciał coś zrobić, bo jego cichą pracę niewdzięczną szanował i miał dla niego współczucie. Że oprócz tego codziennie się trzeba było z kimś dzielić, do składek przyczyniać, ratować kogoś — do czego p. Floryan całem sercem się garnął, — a zapasy z domu przywiezione wyczerpywały się — nadesłanie zaś nowych funduszów było bardzo wątpliwem, Jordan drżał o los przyjaciela.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/84
Ta strona została skorygowana.