Dnia jednego gdy Małdrzyk rano, zaledwo się ubrawszy, wybierał na miasto, ujrzał wchodzącą do mieszkania nieznajomą sobie figurę, która z lisim, szyderskim, złośliwym uśmieszkiem, z niezmierną grzecznością wcisnęła się i patrzyła mu w oczy, jakby naumyślnie ociągając z zaprezentowaniem się.
Postać i fizyognomia były tak w swoim rodzaju szczególne, iż łatwiejby je odmalować niż opisać.
Wojskowego coś, urzędniczego, typ starty i niewyraźny — postawa wymuszona i sztywna, ruchy wyuczone, ubranie tylko wielką ilością wstążeczek w pętlicy się odznaczające.
Gdy się krokiem cichym sunął raczej niż zbliżał ku p. Floryanowi, wyglądał jakby zaczaiwszy się wprzód — chwytał go nagle na uczynku.
Otwierające się usta uwydatniły brzydkie zęby, i wyraz twarzy szatańsko zły, lubujący się w zadaniu komuś kłopotu — w sposób słodziuchny i zwiększający jeszcze przykrość.
Mówił po francuzku, głos był stłumiony, ciągle szyderski.
— Pan Floryan Małdrzyk? — zapytał.
— Tak jest — odparł gospodarz.
— Mam honor się mu zaprezentować, komisarz nadzorujący obcych (Fremden-Comissar).
Nie potrzebował wymawiać nazwiska, które powszechnie było znane.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/92
Ta strona została skorygowana.