Zwolna też wielka w początku ilość przybywających tu rodaków, znacznie się zmniejszała.
Powieść o rannych odwiedzinach, pomimo że ją lekceważyć się udawano — dziwnie jednak zwarzyła i ostudziła nowych przyjacioł pana Floryana. Daleko wcześniej niż zwykle zaczęli spoglądać na zegarki, dokończyli śpiesznie wista i porozchodzili się.
Jordan powtórzył treść tego o czem się dowiedział od Filipa.
Następnego dnia, gdy swoim zwyczajem, poszedł Małdrzyk dać dzień dobry pięknej Linie, znalazł i ją zasępioną i bardzo ostygłą. Robiła pończoszkę wzdychając i nie patrząc na niego.
W kwaśnej i przerywanej rozmowie kilka razy powtórzyła — jakto, w teraźniejszych czasach nikomu wierzyć nie można, bo ludzie się sprzedają za to, czem w istocie nie są.
Florek, który z nią zwykł był żartować i wesołe tylko prowadzić pogadanki, obrócił i to w żart.
Matka pani Liny, chodziła też posępna, i — tego dnia, nastręczała się zbytnio, przeszkadzając miłej rozmowie. Popsutego humoru nie mógł być jednak przyczyną pan Floryan, bo komorne, z dodatkami, wczoraj jeszcze zapłacił.
Wszystko to razem wzięte i brak wiadomości z domu, zaczęło wpływać na usposobienie p. Floryana i czynić go coraz smutniejszym.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/99
Ta strona została skorygowana.