Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

Pora była letnia, czas piękny, roboty skończone, w mieście skwarno i pusto... Wojtuś wziąwszy na siebie surdut, który był arcydziełem krawca, bo garb jego sprowadzał do niedostrzeżonej prawie ułomności, jakby tylko podwyższenia jednego ramienia — wyszczotkowawszy włosy aż do jedwabnego połysku... włożywszy cylinder na bakier nieco i duńskie rękawiczki, z przyjemnością w zwierciedle się sobie przyglądał.
Bezstronne zastanowienie się nad fizyognomią i postacią widzianą z przodu — przekonywało go, że był prawie przystojnym, że wyrazowi twarzy nie zbywało na dowcipie, który jako gratia status przysługuje wszystkim garbatym — że przyszłość dlań mogła nie być ogołoconą z kwiatów, pączków, wianuszków i słodyczy.
Zatopionym był w tem odgadywaniu własnej przyszłości — gdy w drzwi puknięto.
— A! gdybyś to był ty — z tęsknicą oczekiwany brieftregerze! — zawołał w duchu, zwracając się ku drzwiom twarzą.
Jakież było zdziwienie jego, gdy miasto tego posła trosków i pociechy ze skórzaną torbeczką ujrzał w progu kogoś... niezmiernie podobnego do Wolskiego. Na pierwszy rzut oka nie był pewnym, czy to przyja-