Wojtuś i pan Bondarzewski, szwagier jego, stanęli, z wielką trudnością znalazłszy miejsce, na chodniku pod starą galeryą u wnijścia na ulicę Augustów, i ztąd się przypatrywali marsowym postaciom burszów, chorągwiom i kutym w srebro rogom, które się wkrótce piwem z Waldschlösschen wypełniać miały. Z początku tak byli zajęci tem widowiskiem, iż oczu od niego odwrócić nie mogli, wkrótce znużyło ich jednostajnością i nasz doktór począł się wpatrywać w otaczające go tłumy. Naprzeciw we drzwiach kamienicy pod numerem szóstym mignęło mu coś, co go tak zajęło, iż się spiął na palce.
— Przysiągłbym, że to Wolski stoi! Ale to on! to on! począł garbus.
— Gdzie? jak? — zapytał Bondarzewski.
— Ty go nie znasz... ale ja pochwycić go muszę, choćbym się miał przez te szeregi przebijać. Lękam się, aby mi nie uszedł, a chcę go widzieć koniecznie. Stój tu.
— A! dziękuję — przerwał szlachcic — ruszaj do swego Wolskiego, a ja muszę gdzie pójść, żebym mógł siąść i odpocząć. Bywaj zdrów.
Niespokojny Wojtuś dobrał chwilę, gdy między pochodem dwóch Vereinów trochę było miejsca wolnego, i przerznął się na drugą stronę ulicy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.