gabinet doktora, do którego drzwi zaraz otworzył.
Ciasny o jednem oknie, które do połowy pstry i niesmaczny stor z koszem kwiatów osłaniał — pokoik zdał się niezamieszkalny i był smutny nad wszelki wyraz... Szare i nagie ściany, stół, na którym leżało kilka książek, kałamarz i pióra... nędzna sofka, krzeseł parę — były okryte kurzem i rzucone bez żadnego starania o wygodę lub pozór przyzwoity... Wolski posadził przyjaciela na sofce a sam stanął przed nim, rękąmi trąc włosy, które się zdały ciężyć mu na wyłysiałej już nieco głowie.
Piękna, niegdyś życiem tchnąca twarz młodzieńca napiętnowana była długiem cierpieniem: nerwowe drgania ją poruszały czasami, oczy biegały niespokojne, w ustach uśmiech się przerodził w smętne jakieś przekrzywienie.
Przybyły gość patrzał, zadumał się, nie mając oderwać siły.
— Nie pytam cię — rzekł w końcu po długiem milczeniu — czy jesteś szczęśliwy. Największe szczęście struć może taki doskwierający niedostatek... Niczemby on był dla jednego człowieka, ale z rodziną!! Winieneś jej, mój Kajetanie, byś o swym losie pomyślał. W najbardziej zrozpaczonym
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.