Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

powie, szepcząc coś niezrozumiałego drżącemi usty...
— Co to jest? co? mów?
Córka postawiła światło, potarła czoło i padła na fotel u łóżka matki, zakrywając twarz rękami.
— Dzieci chore? — spytała matka.
— Nie! ten człowiek! te człowiek... — przerywanym głosem poczęła Helma...
— Wystaw sobie... powrócił przed chwilą... nie było go cały dzień... poszłam mu uczynić wymówkę... tak — być może, iż się uniosłam... na niewdzięcznika, który nam, mnie winien wszystko... Nie wiem... czy wrócił nietrzeźwy, czy oszalał... obszedł się ze mną, jak jabym ze sługą się nie obeszła... Zabrał Lischen i uszedł...
Lischem była właśnie faworytą babki, która powtórnie załamała ręce i cichym głosem zawołała... — W nocy! Lischen się zaziębi... z kołyski wprost! Co się z nią zrobi... to dziki człowiek, barbarzyniec, bez serca.
Staruszce łzy pociekły, córka siedziała z brwiami namarszczonemi.
— Miałam go już dosyć i odpokutowałam za błąd mój... żem się dała uwieść temu człowiekowi, który z mej nieznajomości świata korzystał... nie cierpię go, nienawidzę... ale żeby on śmiał mnie po-