Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

mem teraz dopiero z całym cynizmem swym stawał przed nim... Nie kryli się wcale z uwielbieniami wzajemnemi... sto razy widział ich z dłonią w dłoni siedzących i szepcących jakieś tajemnice... nie bolało go to naówczas, — bolało teraz dopiero i oburzało.
Lecz to życie było skończone — nowe późno należało rozpocząć... Z przeszłości została mu tylko Lischen z szafirowemi oczyma, z różową buzią, ze świeżym uśmiechem dziecka, co się zaledwie budzi do żywota...
W takich marzeniach, pół senny, na pół czuwając dotrwał do dnia... Spojrzał na zegarek licząc chwile, gdy się będzie mógł garbusa doczekać. Szczęściem Lischen spała smaczno i budzić się nie myślała. Miasto ożywiać się zaczynało, dając pierwszy znak życia, bo już po niem słychać było maszerujących żołnierzy... Wolski rachował na to, że garbusa list zastanie w domu; nie omylił się szczęściem: zaledwie przyodziawszy się jako tako, Wojtuś z rozrzuconemi włosami wpadł do pokoiku... Wolski prosząc go o cichość, wskazał na uśpioną Lischen...
— Ratuj mnie! — zawołał — w tobie pokładam nadzieję, kieruj, rozkazuj, mów, ale mnie nie opuszczaj... mnie i dziecka.