Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

i w rozdrażnieniu nadzwyczajnem. Podała mu rękę milcząca i spojrzała w oczy.
— Los szczęśliwy zbliża nas, dostojny przyjacielu — ufaj mi... Wolski chce rozwodu, ja go pragnę ale mi zabiera dzieci.
Zdaje się, że doktor nic nie miał przeciwko temu, bo milczał i ramionami tylko ruszył.
— Wiesz dla czego? dorzuciła z gorzkim uśmiechem — oto, aby z nich uczynić Polaków.
Zdumiał się mędrzec. — Ha! ci Polacy, szepnął — to psychiczny fenomem, jakiego w dziejach nie ma. Wszystko święcą dla ojczyzny, której nie mają i mieć nie mogą. Sto kilkadziesiąt milionów ludzi ściska ich i opasuje grożąc, poddać się nie chcą, zrezygnować nie umieją — umrzeć nie mogą. Nie jest-że to szaleństwo... najświetniejszą przyszłość poświęcać dla ślepoty, barbarzyństwa i nędzy?
Ruszył ramionami. — Ojciec nieprzyjaciel własnych dzieci... Curiosum, szepnął.
— Będę więc wolną — dodała Helma patrząc na przyjaciela, wolną dla ciebie — mój ojciec...
— Nie mówiliście z nim?
— Nie chcecie wy z nim mówić o tem? zagadnęła kobieta — rzecz byłaby zagajoną — ja przyjdę po was. Tak będzie lepiej.