Wojtuś się rozśmiał wprawdzie, ale spojrzał dziwnie badawczo na Wolskiego i — ramionami tylko poruszył. Nie można było poznać, czy zaprzeczał hipotezie, czy się dziwił, że tak trafną była.
Weszli do pokojów z wielką prostotą i smakiem ale wygodnie urządzonych. Liska już udawała niby gospodynię i pytała czem przyjmować.
— A gdzież chłopcy? zapytał garbus.
— Odjechali już z nauczycielem do szkół, rzekł Wolski. — Nie mają czasu do stracenia. Łamiemy się z językiem. Fryc najgorzej wymawia i trudno go nakłonić, aby zadał sobie pracę przezwyciężania trudności. Emil, choć się myli, mówi już nieźle po polsku a czyta jeszcze lepiej. Muszę z niemi spieszyć, aby stracony czas nagrodzić, bo potem przyjdzie ogólne wykształcenie a tego trudno gdzieindziej szukać jak w uniwersytetach niemieckich, choć w nich eliksir żywota pomięszany jest z trucizną.
Wolski westchnął.
Liska przyszła i sparła mu się na kolanach, kokietując garbusa.
— No — a ty? zwracając się do niej odezwał się doktor — po jakiemu mówisz?
— Ja... ja... mówię... jak tatuś... po polsku...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/277
Ta strona została uwierzytelniona.