Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad Spreą.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

wyjść, potrafi zwlec, choćby nie przyszytą falbaną. Kobiety są w takich razach nieskończenie zręczniejsze od nas. Potrzeba namysłu, potrzeba próby samych siebie. W chwili takiego szału nie widzi się nic, ona sama rozmyślać nie może.
Wolski się uśmiechnął dziwnie.
— Wierzę najmocniej, że cię kocha, że ubóstwia — i nie mogło być inaczej, przyniosłeś jej z sobą woń poezyi i ideału, gdy dotąd żyła wśród najobrzydliwszej prozy. Rozumiem, pojmuję, nie dziwuję się wierzę, ale zarazem błagam... Nie spiesz się...
— Wszakże o pośpiechu mowy nie ma, westchnął Wolski. Dla mnie on już dlatego jest niepodobieństwem, że — jak widziałeś — dodał, uśmiechając się smutnie, węgli nie było do pieca. Od trzech dni marznę w nieopalonej izdebce...
Dobył z pod szlafroka, którym był okręcony, nogę i pokazał Wojtusiowi but w ruinach...
Garbus się uśmiechnął, jakby go na ten raz ta nędza wielce uradowała.
Oddychał wolniej.
— No — rzekł — godzina późna, czas do domu, mam jeszcze coś pisać.
Podał rękę Wolskiemu.
— A propos — wtrącił — jest rzeczą