Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, tam ojciec będziesz miał salon, wygodnie przyjmiesz swych gości... i porzucimy hotel — którym się ja brzydzę. To zawsze karczma...
— Masz słuszność — odezwał się stary — jakkolwiek incognito, zawsze hetmanem jestem — to obowiązuje... darmo... Kiedyś grzyb, leźże w kosz. Zabawimy pewnie z tydzień...
Aniela go w rękę pocałowała znowu...
— Więc zgoda...
— Zgoda — dysponuj — nie mam nic przeciw temu...
Nazajutrz rano, właśnie gdy pan Słomiński z córką jechał na nowe mieszkanie, które Aniela rano zamówiła przez lohndienera, Dyzia biegła do przyjaciółki i z nią się rozminęła. Jakież było zdziwienie jej i radość, gdy w parę godzin potem, odbywszy małą przechadzkę po Stadtparku, w której zdala ow wielbiciel jej towarzyszył nieśmiało, Dyzia wracając, na pierwszem piętrze zobaczyła w progu na nią oczekującą Anielę. Nie mogła zrazu zrozumieć, jak się to stało. Dwie przyjaciółki wbiegły ściskając się i śmiejąc do pokoju, a Dyzia powtarzała ciągle:
— A! jakże się to przedziwnie stało! jaka ty jesteś rozumna i dobra Anieluniu moja!
Anieli szło co najpilniej o lekarza... ale warunki były ciężkie. Słomiński Niemców nie lubił, lekarz powinien był dlań przybrać jakąś inną rolę, lub przynajmniej znaleźć pozór jakiś wnijścia do tego domu. Stary doktor, Polak, od dawna w Wiedniu zamieszkały, człowiek poważny i zacny, znalazł się wprawdzie, szło o to, jakim pozorem okryć jego odwiedziny. Aniela musiała zachorować. Ułożyły się o to przyjaciółki... Staruszek był dosyć zręcznym, by zrozumieć warunki i zastosować się do nich. Aniela zresztą miała się z nim wprzód widzieć u Dyzi i naradzić. Składało się więc wszystko bardzo dobrze.
Słomiński we wspaniałym, z przepychem wiedeńskim urządzonym apartamencie jakiegoś zamożnego magnata węgierskiego, — który go odnajmował, uczuł