Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

nagle nasunęła się jej na oczy jakaś figura, i szybko zasłoniła się firanką, rzucając w głąb powozu, dając znak Fedorowiczowi, aby odszedł. Skinęła na ojca, aby się także schował, co on zrozumiawszy, usłuchał jej.
Rżewski ciekawym był, co za człowiek mógł takie na biednej rodzinie uczynić wrażenie i podniósłszy się nieco, dostrzegł dosyć śmieszną, ale nie zasługującą, jak mu się zdawało, na tak wielką uwagę — postać, znajomą sobie oddawna.




Przechadzający się po peronie mężczyzna, zaledwie średniego wieku, raczej młody niż stary — z daleka wcale pokaźnie wyglądał; widziany w pewnej odległości mógł złudzić wielkiem podobieństwem do bardzo przyzwoitego człowieka. Ale to czem się wydawał, winien był wielkiemu kunsztowi z jakim zrobił z siebie tę lalkę sztucznie wytresowaną. Był on jednym z tych co gdy się sam na sam z sobą zostaną, cale są inaczej, niż gdy na pokaz występują. Wszystko w nim było obrachowane, wystudyowane, zapożyczone, wyrobione pracą, począwszy od rysów twarzy, aż do chodu i mowy.
Dość było spojrzeć aby odgadnąć pochodzenie jego: kształt nosa, mięsiste usta, oczy czarne, brwi grube i gęste, włos kruczy kręcony, zdradzał krew wschodnią. Nie był wcale brzydki ale wyraz twarzy, dobroduszny i miławy, okrywał źle ów egoizm spotęgowany do najwyższego stopnia, egoizm plemienia długo prześladowanego, które w końcu w obronie bytu, nawykło niepatrzeć za jakie chwyta środki, byle