Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

Właśnie z tej pierwszej klasy dobył się człowiek lat średnich, otyły, słusznego wzrostu, twarzy okrągłej, z małym wąsem — i zdziwiony niby widokiem pana Słomińskiego, bystro rzuciwszy okiem wewnątrz wagonu, przystąpił do drzwiczek.
— Dokąd że to? do Krakowa, czy do Wiednia? — zapytał.
— A! do Wiednia — rzekł stary.
— No, to się doskonale składa, grubym głosem począł hrabia — ale dla czegożeście nie wzięli pierwszej klasy? Jak to można? Przynajmniej jaka taka jest rękojmia, że się nie znajdzie w towarzystwie nieprzyzwoitem.
— Ale bo ja — odparł Słomiński — ja, znajduję, że teraz częstokroć przyzwoitsze bywa uboższe towarzystwo niż majętne. Wszyscy komisanci bankierów i szulery jeżdżą pierwszą klasą.
— No — no! — zawołał poziewając hrabia — zapewne, trafia się to, ale od czegoż reński szafnerowi.
Wtem postrzegłszy pannę Anielę, wyprostował się, ukłonił i przybrał postawę kawalera, choć włosy miał dobrze szpakowate.
Wszystko to zdawało się dowodzić, że o Słomińskich nie wiedział wcale, że się bytności panny nie domyślał.
Stary pochylił się ku niemu przez okno.
— Czegoż to do Wiednia, hrabio? — zapytał.
Ruszył ramionami zagadnięty, położył rękę na oknie i odezwał się cicho:
— Jestemże przecie deputowanym i delegatem... obowiązki — obowiązki najświętsze. To darmo. Byłoby co robić w domu, ale kto wziął na ramiona ciężar, dźwigać go powinien.
— Nie uwierzysz, mój drogi Modeście, jak to dziś trudno, wśród tego chaosu drogę wyszukać, iść nią i drugich prowadzić. Ha! ha!