Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

potwierdzająco ale extra zimno, nie prosząc nawet siedzieć na razie.
Nastąpiło wymówione z cicha nazwisko pana Ernesta Zielonowskiego... Przybyły na dowód złożył kartkę wizytową na stole, a rzuciwszy na nią okiem, pan Eliasz wyczytał:

Ernest Zabawa
Ritter von Zielonowski.

U góry stał herbik jak plamka.
Przybyły tak niespodzianie rycerz ten, zaprezentowawszy się, zdawał nieco zakłopotany, jak ma przystąpić do rzeczy. Gospodarz mu się przypatrywał ciekawie. Był blady (życie wiedeńskie soki wysysa), oczy miał odrobinę kose, uśmiech jakiś krzywy, czoło niskie, nos nieoznaczonych ściśle kształtów, młody kartofel przypominający, coś niespokojnego w ruchach, jak człowiek, który całej swej odwagi musi używać, aby niedorzeczność popełnić.
— Czemże ja panu dobrodziejowi służyć mogę? podpomógł Rżewski.
— Mnie, osobiście, niczem, rzekł prędko gdy mu się raz usta otworzyły, rycerz — ja nie jestem z tych ludzi, którzy po hotelach napastują podróżnych. Niech pan wierzy...
Wstęp ten naiwny, wydał się panu Eliaszowi przerażającym. Rycerz zaczął mówić dalej, zawsze z wielkim pośpiechem, zdradzającym niepokój o wrażenie jakie uczyni, i oczyma śledząc pilnie twarz słuchacza.
— Jestem, mogę powiedzieć, reprezentantem... to jest, że się tak wyrażę... reprezentantem wielkiej idei, i w jej to imieniu, do pana dobrodzieja, jako znanego ze szlachetnych sentymentów. przychodzę...
Wielka idea i szlachetne sentymenta jeszcze mocniej nastraszyły Rżewskiego, któremu często małe nawet idee dały się we znaki. Zdało mu się, że ktoś zimną rękę wpuszcza do jego kieszeni.