Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

godzona. Ze swej strony pan Anzelm był małżonkiem wygodnym i z systemu — eklektykiem. Miłość dla Dyzi nie przeszkadzała mu do małych intryżek za kulisami, do różnych przelotnych stosuneczków w mieście, do kolacyjek we czworo gdy się nadarzyła zręczność. Tak mało się z tym rodzajem życia ukrywał, że żona wiedziała lub domyślała się prawie wszystkiego, i — korzystała z nauki. Zresztą żyli z sobą jak najlepiej.
Chwile szału minęły, nastąpiła polityka i rachuba. Dyzia była świeżą i jak — szatanik ponętną, młodzież roiła się koło niej, męża to wbijało w pychę, a ją niezmiernie bawiło.
O przyszłości nie myślano tak bardzo wiele.
Dyzia nauczyła się tu na świat i życie patrzeć z epikurejskiego i utylitarnego stanowiska.
Być może iż teorye męża, z któremi się nie taił także — zastosowywała w innej sferze. Pan Anzelm, który dawno postradał rodziców, i wychowywał się o jałmużnie moralności, chwytając zrzynki i resztki etyli, jakie czasem na gościńcu młodzieńczego życia spotykał — za zasadę miał — dobić się mienia a życia używać.
Wiedział tylko to jedno, że są granice, po za które niebezpiecznie jest przechodzić, lecz gdyby nie to że groziło wyjście za nie — nie wiadomo gdzieby się zatrzymał. Wszystko mu jedno komu służył i jaką sprawę popierał. Gotów był dowodzić czarno, biało, czerwono, byle mu się to jak najlepiej opłacało. Był niby uczciwym człowiekiem w rzeczach drobnych i powszednich, w ważniejszych kierował się odrębną moralnością polityczną, która, jak wiadomo — zbyt skrupulatną nie jest.
Szkoła dziennikarska wiedeńska, w której się wychował, była jedna z najdoskonalszych do wyrobienia człowieka bez charakteru. Miał talent, to mu starczyło. Uważał go za jedyny majątek — zadaniem dlań