Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jenialny człowiek — póki pióro trzyma w ręku i pisze — jenialny, powiadam ci — iskry mu się sypią z pod pióra — ale całe życie szafuje na te codzienne fajerwerki... i na nic więcej go nie ma...
— Surową bo jesteś dla niego, i ręczę — za surową...
— A! chyba za łagodną! — przerwała Dyzia. — Jestem z uwielbieniem dla niego, ale bym się go nie poradziła nigdy.
— Ale ja — ja prócz ciebie nie mam tu — nikogo! zawołała Aniela — rachowałam na ciebie... jedną i jedyną... Cóż ja pocznę?
Dyzia zadumała się mocno i zapatrzyła w okno.
— Juściż ja ci się na coś przydam, to pewna — rzekła cicho — ale nie z pomocą męża. O! moja ty najdroższa! — dodała z uśmieszkiem tryumfu — my, to jest ja, mam stosunki ogromne... Mam cały dwór wielbicieli, a jakich jeszcze. W Volksgartenie gdy się pokażę, tłumy chodzą za mną.
— I ty pozwalasz na to?
Dyzia się śmiać zaczęła.
— Czyż może być co przyjemniejszego jak królować tłumom! jak hołdami być otoczoną! jak słyszeć szmer uwielbień do koła!
Smutnie słuchała Aniela i szepnęła:
— A mąż — cóż na to?
— Mąż? Ale on na to nie patrzy, bo pewnie innej jakiejś, mniej świeżej piękności hołduje naówczas, dla rozmaitości, a zdaje mi się, że gdyby czegoś dojrzał, to by się tylko uśmiechnął. Życie, moja droga, krótkie, młodość krótsza jeszcze. My więdniejemy tak prędko w tym pyle i wirze...
Nie wiedziała już co mówić panna Aniela, ona też przestraszyła się tem, co znajdowała w przyjaciółce.