Słomiński nic nie mówił, jakby wątek w nim zerwał się nagle.
Goście żegnali się i wychodzili — ostatni Rżewski pożegnał Anielę, która smutnie mu się uśmiechnęła podając drżącą rękę.
— Nadto nas tu było — odezwał się stary — a nie umieją w naradach żadnego utrzymać ładu, i w tem tradycya stracona... Sejmowego porządku zapomnieli a rokoszowy duch w nich został...
Drzwi się zamknęły. — Aniela odetchnęła i głowę tuląc w dłonie, padła na fotel przy stoliku.
Nazajutrz Rżewski dosyć rano wyszedł z hotelu, a około południa powróciwszy z przechadzki po mieście, jakimś instynktem wiedziony, zapukał do mieszkania pana Słomińskiego, chcąc się o jego zdrowie dowiedzieć. — Odpowiedzi żadnej nie otrzymał. Ponowiwszy pukanie, przypatrzył się drzwiom i postrzegł że w nich klucza nie było.
Spytał przechodzącego w tej chwili kellnera — co się stało z jego sąsiadami.
— A — proszę pana, przed godziną albo więcej, kazali przynieść rachunek, powóz zaszedł i wyjechali.
— Jakto? dokąd?
— A niewiem...
Rżewski uczuł się tem daleko mocniej dotknięty niż by się mógł spodziewać. Zbiegł na dół do odźwiernego.
— Ci państwo co obok mnie pod Nr. 10 i 11 mieszkali? zapytał.