Pan Eustachy piórko chował do kieszeni i westchnął.
— A cóż to się z niemi stało? — zapytał... — nie wiesz pan?
— Wynieśli się z hotelu — ale ja dojdę dokąd, dojdę, ręczę. Wczoraj wieczorem było osób kilka, stary się prawie już zdradził, córka zlękła i uprowadziła go. Cały Wiedeń strzęsę, jeżeli tego będzie potrzeba. Zresztą Rżewski młody wie i pewnie tam dziś będzie wieczorem, poślę za nim kogo, co i każdy krok jego mieć będzie na oku.
Nie przyrzekając nic, nie wypowiedziawszy myśli swej, co do wniosków Paschalskiego, pan Eustachy, rzekł wysłuchawszy.
— Bardzo byś mię zobowiązał, gdybyś mi dał adres brata.
— Będzie to moim obowiązkiem, odparł pan Izydor. Spodziewam się, że pan dobrodziej zechcesz wziąć na uwagę propozycyę... i będziesz protektorem moim. W ręce jego los mój składam, raz jeszcze powtarzając, że powolniejszego nademnie co do układów, nieznajdziesz pan. Gotów jestem dać na piśmie... na piśmie — powtórzył z przyciskiem.
Pan Eustachy popatrzał nań, rozśmiał się łagodnie i miło, skłonił grzecznie, podał rękę i odchodząc rzekł.
— Stoję w Grand Hôtel... o adres bardzo będę prosił.
Gdy się oddalił — Paschalski, który pozostał, niedobrze wiedział, czy zrobił wielki krok, czy bardzo wielkie głupstwo. Spryt jego czasem przy krwi gorącej płatał figle... pytał się sam siebie — i odpowiedzieć nie umiał.