niespodziane, spadło na dom... na tę nieszczęśliwą hrabinę naszą i na kochanego Zdzisia... Nie mogę mówić więcéj — nie mogę... Potrzebuję się widzieć z kimś... radzić — ratować...
Panna Róża zbladła jak marmur i chwilę stała niema.
— Na miłość bożą, w téj chwili nie mów pan nic pani, złóż ten stan swój na chorobę — niech Zdziś jedzie... niech hrabina do ostatniéj chwili nic nie wie, cobykolwiek być mogło... Ale cóż? co mogło się stać?
Prezes trząsł w milczeniu głową, jak człowiek, któremu wyrazów braknie na wyrażenie tego co czuje, i siły brak na przeniesienie ciosu, jaki go dotknął...
— Jedźmy — rzekł — jedźmy... I rzucił się w głąb powozu.
Nic już więcéj wydobyć z niego nie mogąc, Panna Róża z profesorem powróciła do swojéj karetki... cała drżąca i przejęta trwogą straszniejszą nad inne, bo nieokreśloną — nieznaną... Odgadnąć co mogło się stać, kusiła się napróżno...
Profesor także siedział osłupiały, ze zwrotem myśli na siebie. Prawy egoista najprzód starał się zbadać czyby to coś, co się stało, jego dotknąć mogło lub nie? Prosty rozsądek wskazywał, iż co dotykało Samobory, nie mogło się na nim nie odbić... Cieszyło go to, że bądź co bądź, jeszcze się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/128
Ta strona została skorygowana.