Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

nic stanowczego nie dowie, w niepewności téj pozostać będąc zmuszony.
Z drugiéj strony powóz prezesa zajeżdżał do jakiéjś gospody... We drzwiach innego zajazdu całéj téj scenie pożegnania przypatrywał się człowieczek oryginalnie wyglądający, stary, siwy, ze śpiczastą dziwnie głową, okrutnie garbaty, ale czerstwy i zdrowy, przykréj twarzy, pełnéj jakiegoś szyderstwa i złości. Odzież jego i postawa zwracała oczy wszystkich przyglądających mu się jak dziwowisku, i co on bynajmniéj nie zdawał się troszczyć. Miał na sobie kapotę siwą krojem siermięgi uszytą, pas chłopski, czapkę na głowie z baranka i gruby kij prosty w ręce jednéj, drugą trzymał butnie za pasem. Poczwarna ta figura z wielkiém zajęciem przyglądała się szczególniéj powozom z Samoborów, matce i synowi. Gdy Zdziś biegł do stojącéj i oczekującéj nań poczty, ów garbus powiódł za nim dzikiemi oczyma z uśmiechem.
Obok tego nieznajomego stało kilku urzędników, z których jedni trochę szyderski, drudzy z pewném uszanowaniem nań spoglądali. Postać to była mimo swojego kalectwa i swojéj prostéj odzieży obudzająca ciekawość i zajęcie. Znać w niéj było jakieś ekscentryczne położenie i wybitny charakter — nie był to ani prosty włościanin, ani zadomowiony szlachcic okoliczny. Na twarzy szpetnéj widać było rozsądek i energią nienawykłą do ulegania. Gdy