— Zkąd pan jedzie? czém panu służyć? zapytała szybko Stasia.
— A! moja panno Stanisławo — załamując ręce zawołał stary: jadę z takiém brzemieniem na piersi, tak znękany, tak nieszczęśliwy, że mi słowa zamierają na ustach...
— Cóż to jest! na Boga! krzyknęła Stasia, któréj na myśl przyszło, że się to rodziny Samoborskich tykać mogło.
— Gdzież ojciec? gdzie kapitan? dowiecie się zaraz.
Mohyła oglądał się niespokojnie, Stasia chciała biedz po ojca, gdy ten wszedł powoli, z wielkiém zdziwieniem wpatrując się w prezesa.
— A toż to gość! zawołał... Jakim sposobem...?
— Dowiesz się aż nadto prędko co mnie tu sprowadza! westchnął prezes podając mu rękę — powiem ci tylko teraz, że nie wesele, ale smutek przywożę... Przybyłem umyśnie radzić się, ratunku szukam...
— Cóż się stało?
— Proces o Samobory na głowę przegrany! Niegodziwy ten prześladowca, zwierzę nie człowiek, jedzie zabierać, tradować, sekwestrować wszystko aż do ostatniéj łyżki. Plenipotent nas zdradził, sprzedał. Hrabina i jéj syn bez kawałka chleba.
Ostatnie wyrazy prezes wymówił powoli, i znowu się rozpłakał. Stasia rękami oczy zakrywszy padła
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/143
Ta strona została skorygowana.