Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/150

Ta strona została skorygowana.

Panna Róża nie zdawała się rozumieć dobrze z początku... otworzyła usta i oczy... patrzała, słuchała... nie odpowiadała nic... kapitan skończył i czekał — nim oprzytomniała...
— Stało się więc — rzekła cicho — wieczne miałam przeczucie czegoś podobnego... Stało się... stało się...
I w ziemię patrząc powtarzała, zadumana, ten jeden wyraz: — Stało się!
Nagle otrzęsła się z wrażenia, jakby przypomniawszy swoje obowiązki, poniosła rękę do oczu...
— Co się stanie z hrabiną? jak ja jéj to potrafię powiedzieć? szepnęła sama do siebie...
— Panie Zadarnowicz — przerwała żywo — ja nie podołam wszystkiemu... Konie zaprządz do wozów, każ pan znosić srebra, zbudzić ludzi, kredencerza, kasyera...
— Ale klucze...
Panna Róża szukała ich przy sobie, ale nie miała.
— Idź pan za mną, dam klucze. Proszę służbie polecić, aby przez miłość dla pani zachowała się jak najlepiéj... Jest-li tak pilno? spytała kapitana.
— Ale jak najpilniéj — nie można zaręczyć za to, ażeby urząd rano nie zjechał...
Wstrząsła się panna Róża.
— Dajcie mi się namyślić... Ale czyż nas ze wszystkiego obedrą?