o jéj chorobie piorunem się rozeszła... Ciekawość i oburzenie na to co wedle pojęć ich zdawało się niesprawiedliwością — ściągały wszystkich, a szczególniéj tych, którym dwór nieraz świadczył...
Po wszystkich kątach, we drzwiach, po sieniach stały rozmawiając cicho kupki wieśniaków i dworskich ludzi, naradzając się. Zobaczywszy prezesa, niektórzy ze starszyzny poczęli się zbliżać do niego.
Stary gumienny pierwszy go zagadnął.
— Czy to my mamy dać naszych starych panów wypędzić jakiejś hołocie? zawołał stłumionym głosem.
— Bardzo to pięknie dla panów i dla was, że im miłości dowodzicie — odezwał się Mohyła; ale gdybyście chcieli sprawę ich pogorszyć, nie ma lepszego sposobu, tylko się do niéj wmieszać. Przeciwko prawu nie można nic. Co się da zrobić — zrobimy... Hrabinę osobiście my obronimy i urząd, a wy rozejdźcie się, to będzie najlepiéj.
Nie od razu trafiło to do przekonania gumiennego i dworaków, alo w końcu zrozumieli, iż oprócz łez nic pani swéj dać nie mogą... W godzinę nadjechał urzędnik, z którym prezes mówił w miasteczku, ze łzami w oczach zaprzysięgając, iż czynił co mógł, aby powstrzymać wysłanie na miejsce, ale stary garbus, zmiarkowawszy co się święci, wymógł prośbą i groźbą, że nadzór na grunt wyprawiono.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/163
Ta strona została skorygowana.