wać i puścił na ziemię... Rozbiła się w drobne kawałki, które nogą w kąt podrzucił... Wszyscy za nim idący byli oburzeni i na twarzach ich gniew a rozdraźnienie stawało się coraz widoczniejsze. Jakby je odgadł garbus, z uśmiechem począł się im wyzywająco przypatrywać.
— Nie powinieneś pan sobie przynajmniéj szkody czynić — rzekł szydersko doktor — wszak ci to pieniądze!
— Wielkie pieniądze!! rozśmiał się garbaty...
— Zawsze kilkanaście jeśli nie więcéj dukatów, rzekł jeden z urzędników.
— Ta łupina? śmiejąc się odparł garbaty i splunął na dywan, zacierając ślinę nogą ubłoconą...
Na straży drzwi wiodących do pokoju choréj doktor stanął zawczasu z kapitanem. Ztąd już słaby krzyk jéj chwilami słychać było, przejmujący najobojętniejszych. Garbaty chwilę mu się przysłuchiwał z obojętnością może umyślną, nie dając poznać po sobie najmniejszego uczucia. Nie próbował wszakże iść daléj i w gabinecie wskazał krzesła urzędnikom, zapraszając ich siedzieć. Żaden jednak z tych panów nie przyjął wezwania.
— Pójdziemy gdzie do spokojniejszego kąta, zawołał starszy z nich. Wolno panu, coś hrabiny nie znał i nerwy masz żelazne, siedzieć tu kiedy się podoba, ale jabym tu wytrwać nie mógł — ja mam żonę i dzieci.
Garbus głową pokiwał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/169
Ta strona została skorygowana.