bnéj poczwary wyobrazić sobie, uwierzyć w nią trudno...
Wilelmski padł na krzesło trąc czoło... i zapominając nawet o peruce, którą posuwał i przekręcał...
— Cóż tu począć? co począć! zawołał zrywając się natychmiast z krzesła i poczynając biegać po pokoju... wszystko — wszystko do joty przepadło. Jeszcze szczęście, dodał w duchu — że ślubu nie wziąłem.
— Powracać trzeba niezwłocznie, miejsce syna jest u łóżka choréj matki — począł Żabicki — musimy mu natychmiast to powiedzieć. Chłopiec rozpuszczony, nienawykły do ciosów, lękam się o niego wielce w początku, lecz nasza rzecz energią go natchnąć. Mężczyzną jest, powinien przyjąć to po męzku.
— Mnie się coś niedobrze robi — odezwał się zamyślając Wilelmski — bardzo mi się źle robi... Odchoruję to niezawodnie... Piorun z jasnego nieba! powtarzam... mówił machinalnie — i w myślach zatopiony...
— Wiesz waćpan co? — dodał po długim przestanku — weź na siebie rozmowę ze Zdzisławem, ja, słowo daję — nie potrafię... Wczoraj widziałem go w teatrze i na wieczerzy tak ożywionym, tak szczęśliwym... serce mi się kraje... Co tu począć? Nie — nie mogę... Ja to odchoruję... zupełnie się czuje źle — mruczał Wilelmski.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/182
Ta strona została skorygowana.