Żabicki popatrzał nań: w istocie litość obudzał... Pomimo wcale nie gorącego poranku, pot mu czoło okrywał, a bladość twarz, ręce drżały... zmieszany był, zatopiony w myślach. Łatwo się dorozumiewał Żabicki, iż głównie jego własny los go zajmował.
— I ja téż wpadłem w matnię, rzekł wreszcie ulżywszy piersiom westchnieniem. Licho mi nadało ze starą panną się zaręczać... która teraz może i grosza mieć nie będzie...
Ja się tam nawet już pokazać nie mogę... Każdy z pożaru ratować się musi... i myśleć o sobie. I ja téż...
Nic mu na to nie odpowiedział Żabicki.
— Idę na miasto, na świeże powietrze, bo czuję, że mi źle — bardzo źle, dokończył chwytając za kapelusz — rób sobie ze Zdzisławem co chcesz... Nie czekajcie mnie rychło... to nad siły...
Poszedł ku drzwiom i zwrócił się.
— Tylko zmiłuj się — szybko rzekł zniżając głos, — daj mu do zrozumienia niech w hotelu za mnie zapłaci... Ja tu przecieżbym po dobréj woli nie jechał i nie zajeżdżał.
Na te słowa Żabicki nie miał siły odpowiedzieć nawet, popatrzał dziwnie na profesora, który się zmieszał mocno.
— Zresztą, jak tam sobie chce... mniejsza z tém... co będzie to będzie... Wzięli djabli krowę, niech biorą i cielę...
Nałożył kapelusz na głowę i wybiegł z hotelu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/183
Ta strona została skorygowana.