dobnego spodziewać! powtórzył Mangold — tak! skład okoliczności... to trudno...
— I ta biedna mama moja...
— Rzeczywiście — rzeczywiście! cicho szeptał baron...
Zdzisław kręcił się przedłużając rozmowę: pragnął ją zobaczyć, spodziewał się co chwila ukazania jéj, a nie śmiał się jeszcze o to upomnieć...
— Państwo jadą do Włoch?... zapytał.
— Tak... do Włoch — do Włoch — za parę dni, wprost...
— Na długo?
— Być może, iż na... niekrótko — jąknął baron — to zależy... Włochy kraj, słyszę, bardzo piękny, chcę go gruntownie obejrzeć — gruntownie...
Chrząknął Mangold i patrzał na Zdzisława, niby go wzrokiem usiłując wypędzić.
Zdzisław stał, a raczéj kręcił się w miejscu.
— Chciałem państwa pożegnać... odezwał się, bo teraz nie wiem kiedy będę miał to szczęście spotkać się z nimi...
— A! prawdziwie! — a! dziękuję bardzo...
Baron poszedł do okna bez ceremonii i patrzał na Wierzbową ulicę, może wierzb szukając na niéj, których od dawna nie było...
— Nie mógłbym pożegnać...? rzekł nieśmiało Zdziś.
Baron odwrócił się niezmiernie żywo.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/192
Ta strona została skorygowana.