Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/198

Ta strona została skorygowana.

w oczach, a widząc, że Zdziś wprost chce iść przez salony, i czając jakie one na nim mogą uczynić wrażenie, rad go był odciągnąć. To mu się jednak nie udało: Zdzisław już drzwi otworzył do wielkiéj sali, i nie przygotowany wcale do tego widoku jaki go tu spotykał — stanął osłupiały... Te stosy porozrzucanych sprzętów, odarte ściany, nagie podłogi — to spustoszenie umyślne było dlań niezrozumiałe... Jakiś dźwięk niewyraźny z ust mu się wyrwał — i zamilkł. Chwilę wstrzymawszy się w progu — powoli postąpił daléj... Zdawało mu się snem jakimś co tu widział...
Z obawą posuwał się krok za krokiem, stając co chwila. Salon drugi stał pusty... przez drzwi jego widać było gabinet hrabiny, niedawno jeszcze tak wdzięczny, dziś równie odarty jak inne pokoje. Zdzisiowi łzy się z oczu puściły, musiał się oprzeć o ścianę, bo mu się zawracało w głowie.
Służący patrzał nań z niemém politowaniem.
Żabicki miał czas w drodze przygotować swego ucznia do tego co mógł zastać — lecz najczarniejszy obraz nie mógł zrównać z rzeczywistością. Porównanie tych Samoborów, jakie rzucił i jakie zastawał, przechodziło pojęcie... Dokonało się to z szybkością, którą tylko zemsta niepoczciwa nadać może sprawie ludzkiéj, z szybkością, z jaką tylko niszczyć może człowiek.
We drzwiach gabinetu stał doktor, stary przyjaciel domu, którego Zdziś czy nie postrzegł z razu,