— Kochany panie Żabicki, rzekł głosem niby rozczulonym i rozczulić pragnącym — co było a nie jest, tego nie pisać w regestr. Nieraześmy się tu poróżnili w zdaniach, a często w postępowaniu z naszym wspólnym uczniem... Waćpan grałeś rolę Katona, a ja... łagodnego bardzo Mentora...
— Gdybyć Mentora! cicho mruknął Żabicki.
— Ale mój drogi panie Żabicki — waćpan nic nie dokazałeś katoństwem swojém, ja zaś akomodowaniem się zyskałem i serce ucznia i łaskę hrabiny. Cóżeś chciał zrobić z takiego gagatka i pieszczoszka? Dobre to, poczciwe chłopię, ale jemu nad to czém jest, więcéj być nie potrzeba. Będzie zacny, miły, leciuchny panek, natury nie przerobić. Po cóż się narażać nadaremnie... i...
— A sumienie — przerwał Żabicki.
— Przecież zdaje mi się, że i ja je mam, ale gdzie niém nic zrobić nie mogę, po co mam z niém dla próżnego popisu wyjeżdżać? Dałbyś pokój! Hrabina ma do was żal, że Zdzisia ani ocenić, ani kochać nie umiecie...
— Ale ja go kocham jak brata, i to co w nim poczciwego jest, cenię, przecież dla tego samego prawdę mu mówię.
— No — i po cóż się prawda im zdała? — przerwał profesor — im co się chowają, żyją, oddychają sztuczną atmosferą i wiekuistym fałszem?!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/20
Ta strona została skorygowana.