nie chcę się go dopuścić, ale się lżyć nie dam... Dośćby mi było pochwycić cię za gardło, skinąć na ludzi... starłbym cię na miazgę. Puszczaj mnie...
— Tego nie uczynisz, paniczyku — pieniąc się niemal zawołał garbus — ludzie wiedzą czém to pachnie i nie ruszą się, a ciebie, gdybyś się porwał, jabym zdusił, bom silniejszy...
Ale ci to wybaczam, cha! cha! — boć niemiło gdy komu w oczy pluną złodziejem — a za takiego cię będę miał, jeśli mi szpilkę ztąd wykraść zechcecie...
— Matka moja zabierze co jest jéj i co do niéj należy — odparł Zdzisław dumnie; ja od was nie potrzebuję nic, nie proszę was o nic; gdybym z waszéj ręki miał co przyjąć, wolałbym z głodu umierać. Wy nie jesteście człowiekiem...
— Aha! nie — odparł Sebastyan biorąc się w boki — takim jak wy, nie — ślamazarnym hrabią nie jestem — chłopska natura, która mówi co myśli i robi co powie... Gładkich słów nie umiem, nie uczyli mnie — to nie moja wina... Cierpiałem chłód i głód... musicie i wy ich skosztować... ząb za ząb...
Zdzisław nie chcąc go dłużéj słuchać — z wolna zawrócił w bok, obszedł i ruszył bez ścieżki ku pałacowi, ale garbus w ślad szedł za nim...
— Długo wy tu siedzieć myślicie?
— Spytajcie doktora — rzekł Zdzisław.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/214
Ta strona została skorygowana.