jutrzejszą uroczystość. Stary w szaréj kapocie i czapce rogatywce mężczyzna stał z rękami w kieszeniach zamyślony. Był to sługa emeryt, zasępiony jak się to często w późniejszych latach zdarza. Ponury wyraz jego twarzy, dziwnie odbijał od wesołości chychoczących ogrodniczków. Profesor przywitał go z wielkiém nadskakiwaniem, jakby się lękał jego złego humoru i pragnął go rozchmurzyć. Żabicki się skłonił z daleka. Na odwrót stary sługa profesorowi oddawszy zimny ukłon, do Żabickiego się uśmiechnął i ręką go kilkakroć pozdrowił.
— Cóż tu kochany pan Huba robi? zapytał profesor zmienionym tonem wesoło...
— A cóż, gapię się, robić nie mam co — człowiek do niczego już się nie zdał. Stękam a stękam, a to tu u nas we dworze gdzie wszyscy weseli, ni przypiął ni przyłatał... Więc po kątach się trzeba kryć, aby ludziom humoru nie psuć.
— Ale po cóż go psuć samemu sobie! zapytał profesor...
— Taka to już natura — westchnął Huba — wszystko na starość wydaje się opacznie i nie do rzeczy...
Odwrócił się do Żabickiego.
— Dokąd to panowie ze Zdzisiem jeździli?.. zapytał.
— Chciał się przejechać na Timurze... trochę w pole... rzekł Żabicki...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/22
Ta strona została skorygowana.