Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/222

Ta strona została skorygowana.

Poczęli się śmiać wszyscy.
— Nie — już to, że nowy przybysz — czysty djabeł — zawołał organista — to prawda święta. Widział go kto z was jak to wygląda? Garbaty, twarz straszna, ogromna, a jak gada to pieni i oczy mu się świecą by u zwierza... Urzędnicy, co z nim na grunt jeździli, opowiadali proboszczowi, że takiego dzikiego człeka jeszcze z nich żaden nie widział.
— A oni to lepsi! pchi! mruknął po cichu drugi mieszczanin i usta zatulił.
— Albo to rozum i serce, mosanie — mówił organista — żeby ogród w pień ciąć, a pałac walić...
— Albo to prawda?
— Ono to taka prawda, że ogród już tną, a mury już walą, tak mi Boże dopomóż! odezwał się organista.
— Że zły to zły! szepnęli mieszczanie.
— Patrzajcież oto idą! oto idą!!
Wszystko co żyło pobiegło do drzwi i okien.
Ulicą niesiono osłonioną, starą, wytartą, odrapaną lektykę, na któréj bokach, jakby szyderstwo losu odmalowało dwie sceny z maskarady weneckiéj... Silnych dwóch sług mieniało się na przemiany z dwoma parobkami idącymi nieco daléj.
Z jednéj strony lektyki szedł Zdziś w szarym surducie, ubrany jak mu teraz przystało ubogo i skromnie, z drugiéj panna Róża osłoniona chu-