stką, schylona i poglądająca co chwila przez okno do wnętrza lektyki. Zaraz za nimi jechał prezes na małym nizkim wózku parą drobnych koników. Kapitan od wrót miasteczka szedł przy nim pieszo, prowadząc konia w ręku... Na wozie trochę sprzętu, rzeczy bielizny, przykrytych dywanikami ciągnęły dwa wieśniacze konie. Kilku ludzi z dawnéj służby towarzyszyło swéj pani, w ostatku szedł stary powóz hrabiny, bo ten tylko wydać jéj kazano, ze czterema końmi fornalskiemi, najgorszemi jakie się wybrać udało. Piaszczystą ulicą mieściny musiano iść powoli, ludzie téż byli pomęczeni... Niezwyczajnością widoku ściągnięte dzieci miejskie z daleka biegły po obu stronach przypatrując się lektyce i towarzyszącym jéj osobom. Od Borucha wskazywano je palcami.
— Oto co im zostało przyjaciół teraz — mówił patetycznie organista — stary prezes Mohyła, który na wózku jedzie, kapitan Porowski co za sobą konia prowadzi — doktor — trocha służby... ot i tyle — a w szczęściu mieli aż do zbytku pochlebców i liziłapów. Ono to tak na świecie.
— Co nowego powiedział! mruknął mieszczanin — taki porządek... nie dziwota. Gdyby inaczéj było trzebaby się dziwić.
I co ten chłopiec pocznie? — kończył nie zważając organista — bo to ja wiem jak się to wychowywało... szybki z okna, kafli z pieca gdyby za-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/223
Ta strona została skorygowana.