żądał, dawali. Pieszczone to i delikatne jak panienka.
— Pany nigdy nie giną — powtórzył mieszczanin — da on sobie radę... Jabym się jeszcze na jego biedę mieniał...
— At, nie pletlibyście, panie Macieju — lepiéj ci z tém co masz, niż nieborakowi co wczoraj wszystko miał, a jutro nic mieć nie będzie — Pana Boga nie obrażaj.
Gdy tak gwarzą, a lektyka się posuwa z wolna, od strony Samoborów, tąż samą drogą w tumanie kurzawy, pokazał się wóz, który wszystkich ściągnął oczy.
Pierwszy organista zawołał:
— Ato ta bestya garbus jedzie:
— Żeby patrzeć i nasycać się tém co zrobił — dodał drugi — a toż o pomstę woła do Boga..
Wychylili się wszyscy, niektórzy powybiegali aż w ulicę. W istocie jechał wozem swym, ale cugowemi paradnemi końmi z pałacu wziętemi p. Sebastyan... ciekawemi oczyma z podniesioną głową przypatrując się pochodowi, a niekiedy spoglądając na gromadzące się pospólstwo. Czapkę baranią włożył na bakier i minę miał butną a szyderską.
Kapitan pierwszy go postrzegł i szepnął prezesowi, który żywo głowę odwrócił; ludzie idący między sobą po cichu zaczęli mruczeć wskazując palcami... Idący koło lektyki nie mieli go czasu
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/224
Ta strona została skorygowana.