Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/227

Ta strona została skorygowana.

— E! paneńku — przerwał drugi — albo to my głupi i swojego rozumu nie mamy...?
Zapłonęła twarz staremu, chciał przebojem się cisnąć — ale drogę mu zapierano, a tłum nie żartem warczał i odgrażał się... Niektórzy chwytali go już za poły, a jeden się i do kołnierza brał, gdy siwiuteńki starzec w ubogiéj sukni księżéj pokazał się w ulicy...
Był to zgrzybiały dziadek, z pochylonemi ramiony, twarzą pomarszczoną i jakby pociętą na drobne kawałki, lecz poruszający się dosyć żywo malutkiemi krokami. Staruszek zobaczywszy ciżbę, a w pośrodku niéj napastowanego człowieka, jeszcze prędzéj biedz zaczął, a że mu wszyscy z uszanowaniem ustępowali, docisnął się do garbusa, któremu w milczeniu przypatrywać się zaczął. Coś mu się zdawało przypominać z przeszłości.
Odwrócił się do mieszczan.
— Czego napastujecie?... czego? Czy wam nie wstyd? za co? chyba że go Pan Bóg garbem pokarał? Zaraz mi się rozejść...
— Ale, ojcze dobrodzieju, całując w rękę i pochylając się ku staruszkowi począł mieszczanin, jakby poufnie — my nie napastujemy... to on tę nieszczęśliwą hrabinę z Samoborów, którą wypędził, jeszcze tu chciał sekować — tośmy nie dali.
Staruszek popatrzał na garbusa, który milczał coś w ustach przeżuwając.
— Dajcie mu pokój — a no! dosyć — do do-