mów... Chodź wasze ze mną... chodź ze mną — odezwał się do garbatego — chodź ze mną, chcesz li być cały, dodał po raz trzeci.
Pan Sebastyan mrucząc usłuchał, tłum się rozstąpił, ale wyczekawszy chwilę począł ciągnąć w ślad za starcem wiodącym z sobą garbusa... O kilkanaście kroków od tego miejsca, w którém się to działo, była furta prowadząca na cmentarz otaczający parafialny kościół, osadzony staremi czarnemi świerkami. Staruszek puścił przodem garbatego, sam wszedł za nim i furtę za sobą mocno zatrzasnął.
Znaleźli się wśród cichéj zagrody, wśród któréj gdzie niegdzie między świerkami widać było porozwalane groby i krzyże. Pomiędzy niemi sunęła się drożyna wydeptana ku plebanii.
Stary spojrzał na swojego towarzysza.
— Nie życzę waćpanu zaraz wracać, ludziska rozjątrzeni... należy poczekać aż ochłoną i rozejdą się...
Na cmentarzu nie wesoło, proszę do mnie, jeśli łaska... Ale u starego inwalida... izdebka ciasna... Ja tu ani proboszczem już, ani niczém nie jestem, choć byłem długo wszystkiém... Zrezygnowałem, emeryt siedzę na łasce i modlę się o dobrą śmierć do świętego Józefa... patrona mego...
Mówiąc to wpatrywał się w twarz garbatego, który stał jeszcze z gniewu nie ochłonąwszy...
— Proszę, proszę — dodał staruszek.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/228
Ta strona została skorygowana.