Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/232

Ta strona została skorygowana.

— Życzę się zatrzymać jeszcze — rzekł staruszek kładnąc mu rękę na ramię. — Czekajcie, poszlę chłopaka, aby się rozpatrzył po miasteczku... abyście nie mieli nieprzyjemności... Ludziskom biednym wybaczyć trzeba choć zbyteczne uniesienie, bo z poczciwego płynęło źródła...
Staruszek nie wychodząc, w ścianę celi zastukał; na progu zjawił się chłopczyna z elementarzem w ręku.
— Idź, wisusie... przewietrz się, zawołał staruszek wesoło do chłopca; pobiegaj po miasteczku i przyjdź mi za kwadrans powiedz, czy już tam zbiegowisko to na rynku i po ulicach ustało...
Chłopczyk spojrzał bystro na księdza, potém na garbusa, musiał się domyślić o co szło i wybiegł.
— Czy asindziéj tu mieszkać myślisz? zapytał stary.
— A pewnie — w Samoborach, tylko nie w pałacu: pałac zrzucę, ogród wytnę, — w officynie aż nadto paradnie, jam do takich wygód nie nawykł.
— Żeby tylko tu wam dobrze było! westchnął stary.
— Mnie wszędzie dobrze.
— To chwała Bogu — chwała Bogn! i tak być powinno... mówił stary. Jam tylko myślał że to tu wieśniacy, sąsiedzi, cała okolica bardzo kochała waszych poprzedników.
— To mnie bardzo nienawidzieć będzie? pod-