wdziękiem. Wianuszek z bławatków trzymała w ręku... Dwie kosy jasnych, ślicznych włosów opasywały jéj główkę jakby aureolą. Biała sukienka z różowemi wstążkami, kapelusik słomkowy, cały strój składały. Troszkę opalona, wcale po pańsku i do pałacu nie wyglądała. Znać było szlacheckiego dworku córkę.
— Otóż to doskonale! zawołała podbiegając... i profesor, i pan Żabicki, i Huba... tu się prawdy dowiemy! klasnęła w ręce przyskakując...
Szlachcic się witał ze wszystkimi.
— Kogo z panów mam wziąć na spytki? i poczęła żywo. E! — pan Żabicki odpowiada!
Stanęła naprzeciw niego dygając.
— Zaproszono nas jutro, tatka i mnie, do Samoborów... Ani ja, ani on, nie mamy wyobrażenia dla czego i na co? Słyszeliśmy o jakichś wielkich przygotowaniach... Ja w straszliwéj niepewności jak się ubierać, aby się zamało nie ustroić, lub zanadto nie wyfiokować; ojciec nie wie czy frak dobyć, czy surdutem się ograniczyć — słowem straszliwa wątpliwość, okropna niepewność. Rada w radę, przyszliśmy z Wulki po kryjomu sami, aby dostać języka...
Paplała piękna dzieweczka, a Żabicki się uśmiechał.
— Za pozwoleniem, — wtrącił profesor, ja choć nie pytany, biorę na siebie odpowiedź... Jutro urodziny pana Zdzisława, jutro kończy rok
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/24
Ta strona została skorygowana.