Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/246

Ta strona została skorygowana.

własne klejnoty i trochę kosztowności, to dla niéj starczy a ja nie potrzebuję nic... nic!
— A cóż poczniesz? zapytał zdziwiony prezes.
— Co w mojém miejscu każdy innyby uczynił — rzekł Zdzisław — muszę pracować i będę pracował... nikt nie umiera z głodu oprócz tych, co tego chcą dobrowolnie... Dzięki Bogu mam młodość i siłę!!
Mohyła patrzał nań z rodzajem naiwnego osłupienia; nie wyobrażał sobie, aby pieszczony Zdziś był zdolny coś podobnego pomyśleć i powiedzieć.
— To bardzo piękne — rzekł z cicha, namyślając się — ale kochany hrabio, wyrzekać się znowu dla jakiegoś heroizmu lepszego i swobodniejszego bytu... nie mogę radzić...
Zdzisław głową potrząsł.
— Żadna siła w świecie nie zmusi mnie do przyjęcia daru z takiéj ręki, jak stryja Sebastyana. Sprawy nie rozumiem wcale, nie znam jéj, mógł mieć słuszność, mógł jéj nie mieć, prawo mu przyznało ją, wygrał proces. Bądź co bądź, z nami, z kobietą, ze mną mógł się obejść po ludzku, nie z ową zaciętością i okrucieństwem, jakich się dopuścił. Tém postępowaniem pomiędzy mną a sobą wykopał przepaść, któréj datkiem jakimś nie zapełni. Nie mogę i nie przyjmę od niego nic.
— Słuchajże — odezwał się prezes kręcąc głową — to znowu z waszéj strony dziwactwo. Jeźli