wiedziała moja matka, mogłaby siebie poświęcić i znieść upokorzenie, dla zapewnienia bytu mnie... Co do mnie, ja raczéj będę pracował na nią i dla niéj, niż dopuszczę, ażebyśmy żyli z jałmużny nieprzyjaciela...
Żabicki uścisnął Zdzisia, który chodził z twarzą pałającą, ożywiony niezmiernie — nie powiedział już ani słowa, podzielał zupełnie jego sposób widzenia.
— Znasz naszego staruszka księdza emeryta? zapytał hrabia po chwili.
— A jakże! z przyjemnością patrzę na ten fenomen... odparł Żabicki. Nie jest to człowiek naszego wieku, lecz lepszy od nas wszystkich.
— Pójdźcież proszę do niego i zaklnijcie go odemnie, aby powstrzymał wszelkie kroki pana Sebastyana i nie narażał nas na nieprzyjemności nowe. Powiedzcie mu wręcz odemnie, że z tych rąk nic przyjąć nie możemy i nie przyjmiemy.
— Dobrze — rzekł Żabicki biorąc za kapelusz — idę...
Wyszedł natychmiast na miasteczko i podążył ku plebanii. Przechodząc mimo cmentarza zobaczył staruszka, który z brewiarzem przechadzał się między grobami i świerkami. Zboczył więc do furty cmentarnéj i wszedł.
Powitali się uprzejmie...
— Cóż tu ksiądz proboszcz porabia w tym ogródku śmierci? spytał Żabicki.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/249
Ta strona została skorygowana.