Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/254

Ta strona została skorygowana.

zapłakała i odeszła. Jednakże dnia tego była więcéj ożywiona, ale razem podraźniona bardziéj niż zwyczajnie.
Mówiła wiele, doktor znajdował, że za nadto. Nad wieczorem z za chmur pokazało się słońce i promyk jego wpadł do pokoju, hrabina ucieszyła się nim, uderzyła w dłonie, witała go jak gościa, a gdy to światło blednąć zaczęło i znikło, zapłakała jak dziecię... Wieczorem gdy przyniesiono lampę, kazała sobie podać szkatułkę, w któréj były jéj kosztowności... Rozłożyła je na kolanach, jakby przypominając sobie chwile, w których je kładła i odbierała hołdy... Piękny łańcuch złoty wrzuciła na szyję klęczącéj przy niéj Róży. Nie mam ci co teraz dać na pamiątkę... weź choć ten symbol niewoli naszego życia... Resztę pozamykała starannie, a pierścień z wielkim soliterem, który zwykle nosiła na palcu, zdjęła i rzuciła także do szkatułki, zostawiając tylko na wychudłéj ręce ślubną obrączkę. Szkatułkę kazała zanieść do pokoju Zdzisia... Dziwne te przygotowania, choć je za fantazyę uważano, zaniepokoiły wszystkich; posłano po doktora raz drugi, który znalazł trochę gorączki i radził pójść na spoczynek do łóżka.
Wszyscy się rozeszli, została tylko p. Paklewska, a u téj uprosiła hrabina, żeby jak najśpieszniéj posłała po księdza.
— Ale pani się nie czujesz gorzéj? doktor mi zaręczył, że nie ma nic.