Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/261

Ta strona została skorygowana.

Ksiądz nie chciał oliwy do ognia dolewać i milczał, garbus miotał się po izdebce ramionami ruszając i z ukosa spozierając na siedzącego spokojnie gospodarza. Mruczał coś długo jeszcze pod nosem i śmiał się sam do siebie...
— Cóż ten hrabicz myśli z sobą? zapytał po chwili stając.
— Nie wiem, prezes mi mówił, że jedzie się uczyć, aby mógł sobie na chléb zarobić.
— A no, to powiedzcież mi, nie jestemże ja dobrodziejem jego? nie powinienże mi dziękować. Byłby umarł osłem i papinkiem jakim był ojciec, a tak się może z niego co wykrzesze... Wszystko to mnie winni, choć przeklinać będą garbusa... Niech klną, mam to z doświadczenia, że się tym tylko wiedzie na świecie, których przeklinają.
Rozśmiał się dziko, a ksiądz się nań ofuknął i nogą uderzył w ziemię.
— Co mi tu acindziéj herezye takie pogańskie pleść będziesz! zawołał.
Garbus postał chwilę, popatrzał nań, skłonił się — i pożegnał.
— Do nóg upadam...
— Z Bogiem! z Bogiem! mruczał staruszek...
Tak się rozeszli i nie widzieli więcéj, bo do śmierci księdza emeryta, garbus u niego więcéj nie postał.
Tegoż dnia prezes z kapitanem zaprosili się sami do Zdzisława za dni kilka, bo Mohyła chciał