Wieczór był jesienny, jednego z tych dni ciepłych i letnich jeszcze, które są u nas gośćmi rzadkiemi. Niebo się złociło z jednéj strony od zachodu, z drugiéj wytryskiwały na niém blade gwiazdki, mrugające oczkami, jakby ze snu wstawały. Miasto już się w dalszych swych ulicach układało zawczasu do spoczynku. Cicho w nich było, gdzie niegdzie tylko okien kilka rzędem błyskało jaskrawo obok przyciemnionych i czarnych... Po chodnikach parami i z osobna przechodnie ku drzwiom dążyli. Ruch już tu ustał był zupełnie, z dala tylko kiedy niekiedy ozwał się turkot powozów jak grzmot odległy... i zwolna ginął w głębinach...
Na trzeciém piętrze starego domu, które miało prawo nazywać się poddaszem, w otwartém oknie, oparty o nie, siedział zamyślony, wpatrzony w niebo Zdziś. Były to jego pierwsze dni nowicyatu jeszcze nierozpoczętych kursów uniwersyteckich...
Pierwszy raz zostawiony sam sobie, czując się tak bez opieki rzuconym na bruk obcego miasta, dumał rozważając, jak ma i co począć... Chciał
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/275
Ta strona została skorygowana.