że sobie roić nie pozwoli, jak niegdyś śnił rozkosznie, że budować musi wszystko na gruntownych podstawach rzeczywistości, a mimo to sam się chwytał co chwila na jakiéjś wycieczce w świat niebieskich migdałów. Wyobraźnia niosła go, oprzeć się nie umiał. Zdawał się rachować na to, co możliwe i konieczne, a w rzeczy spodziewał się cudów, liczył na macierzyńską Opatrzność.
Cuda u niego należały do rzeczywistości...
Od dni kilku tak nic jeszcze nie poczynając bawił w Berlinie... W istocie czekał na Żabickiego, na którego pomoc się spuszczał — ale go dotąd nie było. Znajomych miał jeszcze niewielu, w świecie dla siebie nowym zoryentować się było mu bardzo trudno.
Oprócz jednego listu, nie miał zalecenia do nikogo. Kapitan Porowski, przed samym jego z Wólki wyjazdem, przypomniał był sobie, że przyjaciel jego, bodaj daleki krewny, który przez dosyć dziwne przechodził losu koleje, który, jak on, w młodości był wojskowym, potém długo professorem w Wilnie, doszedłszy szczęśliwie emerytury, a jeszcze szczęśliwiéj majątku, przez szczególny skład interesów familijnych, zapędzony został do Berlina. Dał więc Zdzisławowi list do niego na wszelki wypadek.
— Znajdziesz go tam, kochany hrabio, czy nie, za to ręczyć nie mogę; człek, kawałek dziwaka, ale najpoczciwszy w świecie — mówił Porowski
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/279
Ta strona została skorygowana.