Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/285

Ta strona została skorygowana.

staci, który nieśmiało wchodził, uśmiechając mu się — podbiegł żywo ścisnąć jego rękę...
Gość ten był rówiennikiem Zdzisia; na pierwszy rzut oka poznać w nim było łatwo panicza także, wypieszczone dziecię, wychowane w dostatkach, potomka niebieskiéj krwi, po któréj pełne stylu odziedziczył rysy. Różnicę między nimi stanowiło to tylko, że przybyły ze zbytnią elegancyą i wytwornością był ubrany, gdy Zdziś z pewną przesadą i na okaz zaniedbanie się nosił i ubogo. Dochodziło to do tego stopnia, iż postanowił był odzwyczaić się od rękawiczek nawet, chociaż dotąd nie miał jeszcze odwagi się ich wyrzec zupełnie. Kilka par miał do znoszenia.
Gość słusznego wzrostu, niezmiernie zręczny i gibki, miał twarz na mężczyznę do zbytku piękną i zdawał się wiedzieć o tém... Niebieskie oczy, blond włosy długo spływające na ramiona, śliczny owal twarzy, rysy klassycznéj regularności, czyniły go jak obrazek ładnym. Na ustach błądził uśmieszek zalotny... Ruchy i postawa sztywne były nieco i wyszukane... Spoglądał nieśmiało, mówił powoli, zdawał się badać i pytać nim krok naprzód postawił, nim wyrzekł słowo...
Była to nowa znajomość. Zdziś z tym młodzieńcem przybyłym także do uniwersytetu, właśnie się zapoznał przed kilku dniami. Młody hrabia przybywał z Wołynia, ten z głębi Litwy, jak mówił. Oba od razu jakoś bardzo przystali do siebie. Wy-