Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/288

Ta strona została skorygowana.

gram anachorety, z ktrórym się nieomieszkał pochwalić.
W tym dniu nie spotkali się z sobą, i — pan Alfons stęskniony widać, przyszedł choć późno odwiedzić Zdzisława. Przywitali się uśmiechając.
— Dziś nie miałem szczęścia — rzekł przybywający zawsze nieśmiało i pieszczono — nie znalazłem hrabiego nigdzie... a do mnie zajrzeć nie byłeś łaskaw...
— O! nie chciałem się panu naprzyszać... i...
— Rzućmy tego „pana“ przerwał Alfons podając rękę — proszę.
— Ale rzućmy téż i „hrabiego“ dodał Zdzisław, uśmiechając się nie bez goryczy — tém bardziéj, że ja postanowiłem wyrzec się nawet tego ciążącego tytułu, który dziś jest dla mnie niestosowny... Siadajcie...
Zdziś własnoręcznie lampkę przeniósł na stolik przed kanapę — zasiedli razem...
— Widzicie — odezwał się Zdzisław, jak wysoko i ubogo pomieścić się musiałem... Jestem zmuszony się oszczędzać i być surowym dla siebie... Trzeba odwyknąć od wygód i zwyciężyć stare nałogi...
Westchnął...
— Ale tu nie jest ani tak źle, ani tak bardzo wysoko — przemówił Alfons rozglądając się — owszém, ja tu znajduję...
Rozśmiali się oba.